Doceńmy to, że sezon wciąż trwa
Dodano: 18.04.2022 12:05 / Ostatnia aktualizacja: 18.04.2022 12:05Na świąteczny tydzień mieliśmy dwa zadania do wykonania i każde z nich zakończyło się powodzeniem. Można się zatem cieszyć, choć jak to zazwyczaj w niebieskim przypadku bywa, pozostaje także spory niedosyt.
Mecz z Realem Madryt idealnie wpisuje się w definicję meczu wzbudzającego sprzeczne emocje. No bo jak tu nie podziwiać ambicji i woli walki. Jak nie gratulować zawodnikom hartu ducha. Jak nie przyznać, że The Blues dokonali czegoś nieprawdopodobnego – podźwignięcie się ze stanu 1:3 po pierwszym meczu i wyjście na prowadzenie 3:0, na słynnym Santiago Bernabeu, to coś, co nie dzieje się zbyt często. Z drugiej strony ciężko powstrzymać żal wobec tego, jak zakończył się ten mecz. Trudno pogodzić się z tym, że przeciwnik mógł nie grać nic nadzwyczajnego i mógł być zdominowany przez całe spotkanie, ale wystarczyły mu ledwie dwie bardziej konkretne akcje, aby uratować awans. Wreszcie ciężko zaakceptować to, że po raz kolejny zemścił się ogrom niewykorzystanych szans, przy nieodzownym dodatku własnych indywidualnych błędów.
Mimo wszystko wypada zgodzić się ze słowami Cesca Fabregasa na temat trenera Chelsea. Tak, Thomas Tuchel faktycznie jest niczym błogosławieństwo dla The Blues. Istnym majstersztykiem było przygotowanie zespołu na bardzo trudne spotkanie rewanżowe. Mylą się ci, którzy twierdzą, że niemiecki trener nie trafił ze zmianami. On ze zmianami trafił, ale sami wykonawcy zawiedli w kluczowym momencie. Przecież Jorginho, Hakim Ziyech i Christian Pulisic mieli swoje okazje strzeleckie. Wymienieni zawodnicy znaleźli się w dobrym miejscu i czasie, więc zmiany, rozumiane jako modyfikacja całego systemu drużyny, zadziałały jak najbardziej. Niestety zawiódł czynnik ludzki, w postaci samego wykonania, ale na to Tuchel mógł co najwyżej bezradnie rozłożyć ręce. Niestety dalej można wałkować niczym mantrę, iż potencjał jest, ale z jego wykorzystaniem są ogromne problemy.
Tak na marginesie, to ciężko zrozumieć zjazd formy dwóch graczy, którzy rok temu byli kluczowi w walce z Królewskimi. Przecież jeszcze kilkanaście miesięcy temu N'Golo Kante z dziecinną łatwością chował do kieszeni środkowych pomocników rywala i napędzał wszystkie akcje zaczepne. Tym razem był ściągany z murawy w trakcie gry, a na dokładkę to po jego słabym wyprowadzeniu piłki gospodarze wyprowadzili zabójczą kontrę. Bardzo lubię Christiana Pulisica, ale tym razem zabrakło mi do niego słów. Choć jego okazje strzeleckie to raczej nie były typowe setki, to jednak wypadałoby zachować się przy nich znacznie lepiej. Piłkarz, który rok temu po prostu ośmieszał całą defensywę z Madrytu, tym razem niestety ośmieszył sam siebie. Bolesne, ale prawdziwe.
Inna sprawa, że człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, a tymczasem sam fakt obecności w tej fazie też trzeba docenić. Ostatecznie to poprzednia obrona tytułu triumfatora Ligi Mistrzów zakończyła się o wiele gorzej. Mało tego, czy pamięta ktoś, kiedy po raz ostatni mieliśmy do czynienia z sytuacją, aby przez dwa sezony pod rząd Chelsea byłaby tak wysoko w fazie pucharowej? Nie dziwiłbym się problemom z odpowiedzią, ponieważ trzeba się cofnąć aż o dekadę (!!!). Nawet to może świadczyć o przełomie, jaki ostatnimi czasy dokonał się na Stamford Bridge.
Docenić trzeba także to, że dzięki zwycięstwu w półfinale FA Cup, ten sezon jeszcze się dla nas nie skończył. Cieszą zarówno kolejna bramka Masona Mounta, dobra postawa Timo Wernera, jak i pierwsza od prawie trzech lat bramka Rubena Loftus-Cheeka dla Chelsea. Być może ten gracz nie zrobi już takiej kariery, na jaką wszyscy liczyli, ale ma jeszcze czas, by swoje osiągnąć, w niebieskich barwach lub w innych. Parę ostatnich spotkań w jego wykonaniu było naprawdę obiecujących i miejmy nadzieję, że ta bramka doda mu pewności siebie. Tego właśnie brakuje mu najbardziej, ale może to właśnie będzie przełom?
I tym sposobem możemy dopisać kolejny ewenement w niebieskim wydaniu. 14 maja tego roku Chelsea zagra po raz piąty w finale FA Cup na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Szkoda tylko, że powyższa statystyka raczej nie grała na naszą korzyść, bo w tym czasie tylko raz udało się zdobyć słynny puchar. Wydaje się, że tym razem w finale przyjdzie zmierzyć się z najtrudniejszym przeciwnikiem, ale może właśnie tutaj paradoks zagra dla nas? Ostatecznie to w minionych latach droga do finału była zazwyczaj całkiem wymagająca, odwrotnie do teoretycznie słabszego przeciwnika finałowego. Tym razem ścieżka do finału była względnie łatwa, ale ostatni rywal jest już z półki najwyższej. Liverpool to dzisiaj najwyższa liga światowa, ale nawet w tym sezonie udowodniliśmy, że potrafimy z nimi walczyć. Teraz trzeba udowodnić, że potrafimy ich pokonać.
Aby móc dodać komentarz musisz się zalogować lub zarejestrować, jeśli wciąż nie posiadasz u nas konta.