Lustereczko, powiedz przecie...
Dodano: 23.05.2021 20:38 / Ostatnia aktualizacja: 23.05.2021 20:38Rozmaitej maści tzw. coachowie, czyli specjaliści od rozwoju osobistego, sukcesów i innych tego typu zabawnych historii zwykli mawiać, że dla każdego człowieka największym wrogiem jest on sam. Sądzę, że Thomas Tuchel dokładnie to samo mógłby wpajać do głów swoim piłkarzom. O ile już nie zaczął tego robić.
Dwa ostatnie mecze Premier League sezonu 2020/21 potwierdzają to wręcz boleśnie. Pierwsze minuty starcia z Leicester City napawały jeszcze optymizmem. W końcu po dwóch porażkach piłkarze Chelsea ostro wzięli się do roboty i kompletnie zdominowali przeciwnika. Tyle że niewiele z tego wynikało, bo przez długi czas piłka jakoś nie chciała zawitać w bramce. Ostatecznie wyszło na to, że ligowy mecz z Lisami to był taki modelowy występ The Blues. Mówiąc w skrócie – mnóstwo okazji, bramek jak na lekarstwo, aż w końcu głupi błąd prowadzący do utraty bramki. 2:1 na koniec i wielka nerwówka, bo przy odrobinie nieszczęścia wszystko mogłoby runąć jak domek z kart. Nie zabrakło nawet bramki z rzutu karnego Jorginho i dwóch nie uznanych trafień Timo Wernera. Niemiecki napastnik trafił już chyba do Księgi Guinessa, bo kilkanaście niezaliczonych bramek w jednym sezonie to jednak jest "wyczyn" nie lada.
W środku tygodnia wszystko skończyło się dobrze, bo i zwycięstwo było i rewanż za porażkę w finale FA Cup też się udał. Niestety końcówka siedmiodniowego maratonu wieszczyła katastrofę, bo widok Aston Villi wbijającej dwie bramki był jak obraz z najgorszego koszmaru. Widma porażki zdawała się dopełniać kontuzja Edouarda Mendy'ego. Upływały kolejne minuty i na serio zanosiło się na mega traumę, bo wyniki na innych stadionach układały się w poprzek naszych marzeń. Pomyślałem sobie wtedy, że oto na naszych oczach mszczą się wszystkie niewykorzystane "setki". Przecież nawet w ostatnim meczu sezonu dwie niezłe okazje bramkowe mieli Mason Mount czy Kai Havertz (o kolejnej spalonej bramce Wernera już nie wspominając, choć tutaj pozycję niedozwoloną zaliczył w sumie Cesar Azpilicueta).
Inna sprawa, że oglądamy coś niebywałego – o ile sami tworzymy mnóstwo sytuacji i niekoniecznie potrafimy je wykorzystać, o tyle rywalom wystarcza byle co żeby od razu kłuć nas w samo serce. Przecież w ciągu tych trzech przegranych meczów nasi bramkarze właściwie nie mieli okazji do tego, by się spocić. Chyba że ze stresu, jak już piłka lądowała w siatce poza ich zasięgiem. Żeby jeszcze karcili nas potentaci to byłoby co innego, ale obrywanie po uszach od Arsenalu czy Aston Villi z byle okazji to jest jakaś paranoja.
I kiedy wydawało się, że wysiłek paru ostatnich miesięcy rozsypie się niczym domek z kart z odsieczą przyszła ekipa Tottenhamu. Jasne, Spurs grali przede wszystkim z myślą o sobie, ale gdyby nie dali rady pokonać Leicester City to mielibyśmy na Stamford Bridge małą stypę. Ich triumf był niczym podpisanie dzikiej karty w niebieskim kolorze.Ciężko ogarnąć rozumem taki obrót spraw, gdy to najbardziej znienawidzeni rywale zapewnili nam miękkie lądowanie. Niby ostateczny cel został osiągnięty, ale mi osobiście jakość ciężko jest się cieszyć. Wcale nie chodzi o to, że do awansu wydatnie przyczynił się Tottenham. Boli mnie to, że w decydującym momencie niebieska drużyna po raz kolejny zawiodła. Z czymś takim po prostu trudno się pogodzić.
Nieco niespodziewane bramki Garetha Bale'a i samobój Kaspera Schmeichela sprawiły, że Daniel Amartey może sobie teraz z całej siły trzaskać o podłogę herbem Leicester z logiem Ligi Mistrzów. Nie chcę na siłę się wyzłośliwiać, ale zachowanie tego gościa było skrajnie szczeniackie i mam nadzieję, że żadnemu z zawodników Chelsea podobne głupstwo nigdy nie przyjdzie do głowy. W radości mogą ponosić emocje, ale boiskowego rywala zawsze trzeba szanować.
A skoro już przy głupich akcjach jesteśmy, to chciałbym po raz kolejny pogratulować pomysłowości tej przesławnej organizacji jaką jest UEFA. Z okazji szopki pt. "Superliga" sporo padło słów odnośnie szacunku, uczciwości, tradycji, itp. Chciałbym zatem zauważyć, że przeniesienie finału Ligi Mistrzów z Turcji do Portugalii, gdy zagrają tam dwie drużyny z ANGLII jest rzeczywiście posunięciem pełnym szacunku, logiki i w ogóle geniuszu. Ktoś na serio wierzy jeszcze w uczciwość oraz miłość do zwykłych kibiców ze strony tej bandy łapówkarzy i krętaczy?
Im bliżej wspomnianego finału, tym więcej jest niestety obaw. Jeszcze dwa tygodnie temu głęboko wierzyłem w to, że Chelsea może zagrać ten mecz z Manchesterem City jak równy z równym. No bo po co chować się za podwójną gardą, skoro my też mamy swoje atuty? Dzisiaj niestety obawiam się, że potrzebna będzie powtórka z Monachium, czyli coś na kształt cudu. Oczywiście każdy mecz rządzi się swoimi prawami, a The Blues mieli odpaść już z Atletico Madryt, FC Porto i wreszcie z Realem Madryt. To wszystko jasne, ale czy za trzecim razem uda się stanąć na wysokości zadania, gdy w ciągu tego miesiąca dwukrotnie tego nie dokonaliśmy?
Nie jest to nierealne, ale podstawowym warunkiem jest to, że nie możemy grać sami przeciwko sobie. Trzeba nie tylko zagrać swój futbol, ale jeszcze ustrzec się tych katastrofalnych błędów. Zanim nasi zawodnicy zaczną zastanawiać się, jak powstrzymać gwiazdy The Citizens, muszą spojrzeć w lustro. To tam zobaczą najtrudniejszego przeciwnika.
Aby móc dodać komentarz musisz się zalogować lub zarejestrować, jeśli wciąż nie posiadasz u nas konta.