Fot. Premier League

Syzyfowe prace, czyli jak bojkotem próbuje się powstrzymać hejt w sieci.

Autor: Mikołaj Biegański Dodano: 02.05.2021 12:00 / Ostatnia aktualizacja: 02.05.2021 12:33

Od 30 kwietnia do 3 maja trwa protest mediów społecznościowych na Wyspach, do którego włączyły się także władze Premier League. Kampania ma na celu walkę z prześladowaniem w sieci. Pomysł z jednej strony dobry, wszak jest przejawem solidarności ze sportowcami, którzy padli ofiarą dyskryminacji. Zamknięcie pola, na którym internetowe trolle mają używkę jest jednak rozwiązaniem tymczasowym i nie spowoduje, że werbalna przemoc zniknie z serwerów całego świata. Czy kibic ma prawo do wyrażania swojego zdania w taki sposób, a może dawno zatraciliśmy granicę pomiędzy kibicem, a zwykłym przestępcą?


Ofiarą prześladowania, bądź słownej agresji był każdy z nas. Czy to w szkole, na ulicy czy w pracy. Ludzie dawno przestali dbać o to co mówią, a dzięki stworzeniu portali społecznościowych, które stały się platformą życia zastępczego dla milionów z nich, mogą sączyć jad poza czyjąkolwiek jurysdykcją. W Premier League ofiarami prześladowania padają przede wszystkim piłkarze czarnoskórzy, ale ostatnio oberwało się także innym. Heung-Min Son z Tottenhamu został zaatakowany po meczu z Manchesterem United, w którym nie tylko strzelił gola, ale także był zaangażowany w akcję Czerwonych Diabłów, po której VAR anulował bramkę.


Oliwy do ognia dolał Ole Gunnar Solskjaer, który na konferencji prasowej sugerował, że Son symulował, a Scott McTominay wcale nie faulował Koreańczyka. W sieci zawrzało, a słowa krytyki pod adresem skrzydłowego Tottenhamu szybko przerodziły się w obelgi, aż w końcu doszło do eskalacji w postaci rasistowskich wpisów.


Ofiarą prześladowania w mediach społecznościowych padł również Reece James. Anglik, który od dawna zabiera głos w sprawie, zamknął swoje konto na Instagramie, po tym jak otrzymywał serię obelżywych komentarzy ze strony wściekłych „fanów”. Podobne wiadomości otrzymywali Anthony Martial czy Marcus Rashford. Ten ostatni nie chciał ich upubliczniać, ale napisał:

 


- Tak, jestem czarnoskórym mężczyzną i każdego dnia odczuwam z tego powodu dumę. Nikt i nic nie sprawi, że poczuję się inaczej. Tak mi przykro, jeśli szukałeś mocnej reakcji, po prostu nie zamierzam tego tutaj robić.

 


Do bojkotu mediów społecznościowych dołączyli znani sportowcy z całego świata. Lewis Hamilton napisał:

 

- Pozostając solidarnym ze środowiskiem piłkarskim, wygaszam swoje media społecznościowe w ten weekend. Nie ma w społeczeństwie miejsca na jakąkolwiek formę prześladowania, online czy nie. Już zbyt długo pozwalamy tym małym ludziom na szerzenie hejtu zza ich monitorów. Choć bojkot może nie rozwiązań problemu z dnia na dzień, musimy domagać się zmian, kiedy są potrzebne, nawet jeśli zadanie wydaje się prawie niemożliwe do wykonania.

 

Trudno się z Anglikiem nie zgodzić. Coś zrobić trzeba, ale sam bojkot nie wystarczy. Karmienie internetowych trolli to chleb powszedni. Zmiana języka debaty publicznej, sposób w jaki rozmawiają ze sobą tzw. „dzieci TikToka”. To wszystko ma wpływ na rzeczywistość, w jakiej żyjemy. Dystans pomiędzy kibicami, a sportowcami skrócił się do tego stopnia, że dziś nie trudno wyobrazić sobie sytuację, w której Maciej z Jarosławia czy Radek z Preston wymieniają prywatne wiadomości z Masonem Mountem. Kiedyś o choćby krótki list od swojego idola trzeba było zabiegać jak połamany o odszkodowanie od PZU. Hejt jest zjawiskiem tak mocno zakorzenionym w naszym społeczeństwie, że niemal wylewa się z ekranów komputerów, telewizorów czy telefonów. Nie zmieni tego ani chwilowe wyłączenie Twittera czy Instagrama, ani klękanie przed meczami Premier League.


Puste gesty przeciwstawione realnemu zagrożeniu nie sprawią, że ono zniknie. Próby edukowania, zwłaszcza starszej części hejtujących przypominają raczej zawracanie rzeki kijem. Jedynym realnym sposobem jest blokowanie kont, z których wysyłane są wiadomości i uniemożliwianie zakładania nowych. Jak to zrobić? Twiiter ma ponad 330 milionów użytkowników! Instagram chwali się miliardem, zaś Facebook niemal trzema miliardami użytkowników! Spora część tych kont jest fikcyjna, natomiast wiele jest po prostu zapomnianych. Nie zmienia to faktu, w jak wielkim oceanie różnych poglądów, zachowań i sposobów komunikacji brodzimy.


Co zatem zrobić? Nie reagować? Czy sportowcy powinni zrezygnować z życia na świeczniku i zamknąć wszystkie swoje konta w social mediach? Jedni powiedzą, że wchodząc do zawodowego sportu i zyskując popularność sportowcy wiedzą na co się godzą. Inni zripostują, że przecież nie można dać trollom wygrać i chować się po kątach. Obie strony mają w tym sporze rację, ale nikt nie podaje prostego rozwiązania.


Nie myślcie, że problem występuje tylko na linii piłkarze – kibice. Świeżo w pamięci mamy oskarżenia Antona Ferdinanda pod adresem Johna Terry'ego. Pamiętamy aferę, jaka wybuchła po zachowaniu Luisa Suareza w kierunku Patrice'a Evry. Francuz utrzymywał, że Urugwajczyk powiedział do niego po hiszpańsku „ nie dotykaj mnie, nie rozmawiam z murzynem”. Cała sprawa miała skutek przeciwny do zamierzonego, bowiem fala hejtu wylała się na Evrę, któremu grożono za pomocą mediów społecznościowych.


Wszystko bowiem zależy od reakcji ludzi, którzy chcą słuchać. Jeśli poprosicie dziesięć przypadkowych osób o naprawienie pralki to jest szansa, że chociaż jedna zrobi to dobrze. O to w tym wszystkim chodzi. Jeśli pojawi się realny pomysł jak pozbyć się hejtu raz na zawsze to rozpocznie się lawina. Póki co jednak scenariusz nie jest tak optymistyczny, a każda kolejna akcja społeczna utwierdza nas w przekonaniu, w jak dziwnych czasach przyszło nam żyć.

Aby móc dodać komentarz musisz się zalogować lub zarejestrować, jeśli wciąż nie posiadasz u nas konta.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

close