Zbyt silni na przeciętność, zbyt słabi na wielkość

Autor: Bryan Thomas Warden Dodano: 09.04.2022 18:13 / Ostatnia aktualizacja: 09.04.2022 18:13

Wydawało się, że w tym sezonie gorszy miesiąc od grudnia ubiegłego roku po prostu nie ma prawa się wydarzyć. Wydawało się, ale może czekać nas przykra niespodzianka, bo jak na razie kwiecień zapowiada się równie "ciekawie".

 

O tym, że piłkarze Chelsea sami są swoimi największymi przeciwnikami, pisałem wielokrotnie. Każdy zresztą widzi, jak sprawa wygląda. Wytypować mecz, w którym rywale byliby zdecydowanie lepsi od The Blues to spora sztuka. Jasne, w tym sezonie wystarczy sięgnąć po dwa spotkania ligowe z Manchesterem City, no ale co ponadto? Tu już pewnie byłby problem, bo straty punktowe londyńskiego składu to głównie kopanie się we własne czoło, a nie genialna gra przeciwnika. I nie ważne czy rywal był z wysokiej, średniej, czy też niskiej półki. Odstawianie autosabotażu idzie nam równie dobrze z Manchesterem United, Brighton czy z Brentford.

 

Wszystkie tego typu dokonania bledną jednak przy tym, co zobaczyliśmy w ćwierćfinałowym meczu Ligi Mistrzów z Realem Madryt. Pal sześć, że gościom wystarczyły tylko dwie, trzy konkretne sytuacje, aby od razu wyjść na dwubramkowe prowadzenie. Największą katastrofą nie był nawet błąd sezonu w wykonaniu Edouarda Mendy'ego. Największa klęska polega na tym, że The Blues mimo wszystko nie potrafili się podnieść, choć były ku temu szanse. Mnóstwo szans.

 

W pierwszej połowie gracze Chelsea byli w stanie wykreować sporo dogodnych sytuacji. Z kolei w drugiej części zobaczyliśmy kuriozalny wręcz spektakl. No bo cóż zrobili Królewscy przy stanie 1:3? Praktycznie oddali pole gry... Trochę to wyglądało tak, jakby Karim Benzema i spółka wręcz prosili gospodarzy: "no przywalcie nam"; "odgryźcie się"; "złapcie z nami kontakt". I to właśnie może i powinno wzbudzać największą rozpacz wśród fanów The Blues. Krew w żyłach bolała, gdy kolejne okazje Romelu Lukaku, Masona Mounta, Kaia Havertza czy nawet Cesara Azpilicuety kończyły się na trybunach, ewentualnie na rękawicach Thibaut Courtois. Swoją drogą chyba pierwszy raz w życiu, nieco mimowolnie, ale jednak poczułem lekki żal. Żałowałem, że kiedyś taki bramkarz stał w bramce Chelsea, ale dzisiaj już go z nami nie ma. W tym spotkaniu Belg był dla Realu kimś, kim dla Chelsea na pewno nie był Mendy, choć Senegalczyk nie ponosi pełnej winy za ten rezultat.

 

Czy można dziwić się Thomasowi Tuchelowi, zdaniem którego sprawa awansu jest już rozstrzygnięta? Niestety nie. Jeśli drużyna dostaje 7 bezpośrednich trafień w zaledwie dwóch meczach, to czegóż można się spodziewać? Czy niemiecki trener ponosi za to winę? Kwestia sporna, choć w autorskiej opinii nadmienię, że taktyka na spotkanie z Realem nie była całkowicie błędna, czego dowodem może być mnóstwo wykreowanych szans w drugiej części. Fakt, momentami Królewscy całkowicie zdominowali Chelsea, ale w innych momentach to gospodarze przeważali. Jeśli, mimo mnóstwa okazji, zawodnicy nie są w stanie trafić do siatki przeciwnika, to nawet najbardziej genialna taktyka nie pomoże, a trener z poziomu ławki może tylko bezradnie rozłożyć ręce.

 

Środowy mecz potwierdził smutną zależność – Chelsea jest zbyt mocna na przeciętność i zbyt słaba na wielkość. Chodzi tutaj nie o jednorazowy sezon, tylko raczej o zdolność do utrzymania się na odpowiednim poziomie, przynajmniej przez okres dwóch, trzech lat. No bo wyobraźmy sobie, co by było, gdyby przeciwnikiem Realu był Liverpool czy Manchester City i gdyby nawet tym dwóm zespołom zdarzyły się szybkie straty bramek. Śmiem twierdzić, że przy takiej zmianie obrazu gry, The Reds lub The Citizens po prostu rozerwaliby siatkę w bramce rywala, rozstrzygając mecz na swoją korzyść.

 

I jakby na potwierdzenie powyższej zależności, po dwóch kompromitacjach, na odmianę zobaczyliśmy jeden z najlepszych występów w sezonie. W meczu z Southampton wszystko grało aż miło. Nawet Marcos Alonso, Ruben Loftus-Cheek i Timo Werner zagrali wyśmienicie, a Mendy wybronił setkę, jak było gorąco. Występ niemieckiego napastnika był tak niecodzienny, że aż chciałoby się rzec "wernerowy". Dorzucenie do dwóch bramek swoistego hat tricka w postaci obicia dwóch słupków i poprzeczki to wyczyn doprawdy niezwykły. Pech to mało powiedziane, bo Werner we wspomnianych sytuacjach zrobił wszystko jak należy. Jakim cudem te strzały nie trafiły do siatki? To już chyba jakaś klątwa, ale tym większe znaczenie mają jego bramki.

 

W przyszłym tygodniu mamy dwa mecze i dwa obowiązki do spełnienia. Pierwszy to dać z siebie wszystko rewanżowym meczu z Realem Madryt. Szanse na awans są nikłe, ale wypada przynajmniej powalczyć. Drugim jest wywalczenie awansu do finału FA Cup. Tutaj już nie ma przepraszam. Jeśli największe trofea są poza zasięgiem, to przynajmniej ze wszystkich sił walczmy o te mniejsze.

Aby móc dodać komentarz musisz się zalogować lub zarejestrować, jeśli wciąż nie posiadasz u nas konta.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

close